Antoni "Ziut" Gralak: Tak naprawdę o tym powinna opowiedzieć Ola Rzepka, która jest dyrektorem całego przedsięwzięcia. To perkusistka 10-osobowego zespołu Graal. Projekt powstał na potrzeby festiwalu Wschód Kultury – Inne Brzmienia, który odbył się w czerwcu w Lublinie. Ola dostała propozycję zorganizowania dużego koncertu z protest songami. Zaproponowała, żeby wzięli w nim udział muzycy z Graala. Zaprosiła również wokalistki, wśród nich Gabę Kulkę. To autorski program Oli, ona wybrała utwory i w większości je zaaranżowała. Ja jestem takim kierowcą w tym projekcie, bo to moja orkiestra. Najlepiej jak umiem prowadzę ten muzyczny pojazd.
– Ale dylanowskie pieśni w wykonaniu orkiestrowym nie bardzo pasowały. Ola nie ma tych obciążeń, to inne pokolenie, wyszperała swoje ulubione protest songi z okresu punkowego i postpunkowego. Ja podrzuciłem tylko „White Rabbit” Jefferson Airplane. Cudowna piosenka.
– Czas czystości gatunków już dawno się skończył. Abstrahując od tego projektu, w każdym rodzaju muzyki słychać wpływy innych gatunków. To jedyne, co w tej chwili jest interesujące w muzyce. Od wielu lat nie ma przecież nowych kierunków. A te, które są, rozbiliśmy już na tysiąc kawałków. Są tylko powroty i miksowanie tego, co było. Tu mamy nieskończoną liczbę możliwości.
– Graal to wyjątkowa muzyczna rodzina. Najważniejszy w tej konstelacji jest towarzyski aspekt. W takiej załodze każde spotkanie jest czymś wyjątkowym. Element finansowy też jest oczywiście ważny, ale w tym rankingu jest już niżej. Najistotniejsze jest z kim i co się gra.
Przygotowanie takiego projektu zajmuje kilka tygodni, o ile nie miesięcy. My to zrobiliśmy praktycznie w dwa dni. Oczywiście wszyscy mieli listę utworów, które mamy grać. Każdy przygotował coś po swojemu. W czasie rozmów ustaliliśmy sobie, jaki będzie najlepszy kierunek. Gdy mieliśmy już szkic, pojawiały się wokalistki, które dodały ostatni kolor. W innej konstelacji muzyków byłoby o wiele trudniej. My posługujemy się skrótami. Jeden zagra dwa dźwięki, reszta wie, co z tym zrobić.
– Będzie taki sam, nie zdążyliśmy się jeszcze nasycić tym materiałem.
– Myślę, że tak. Jesteśmy gotowi. Co do płyty, wydaje mi się, że ten projekt powinien być zarejestrowany na żywo, na koncercie. Wtedy będzie największa energia, lepszy klimat niż w studio.
– Przede wszystkich naszych przyjaciół z Częstochowy. Mają przecież bardzo blisko. Zapraszamy również tych, którzy lubią tego rodzaju muzykę. Ale zawsze zaznaczam, że gram dla przyjaciół, których cały czas mam w mieście. Zawsze jestem szczęśliwy i poruszony, kiedy mogę tych ludzi zobaczyć na koncercie.
– Trudno w innym miejscu znaleźć tylu ludzi świadomych i niebojących się życia. Nie wiem, czy to wpływ naszej magicznej góry – Jasnej Góry, gdzie przed powstaniem klasztoru istniało ważne miejsce kultu. Nasi przodkowie czcili tam Lailę, Ładę, Ledę. Energia w Częstochowie jest dość szalona. Wielu moich przyjaciół muzyków dziwi się, skąd ta moc.
– W dniu, w którym się spotykamy, zamykany jest ośrodek buddyjski, który przy ul. Kapucyńskiej w Częstochowie działał od blisko 40 lat. Tyle czasu pracowaliśmy tu nad sobą, by być lepszymi ludźmi, bardziej świadomymi. Teraz ośrodek przenosi się w inną część miasta, więc okoliczność mojej wizyty jest dosyć szczególna. Jednak jak tylko jestem gdzieś niedaleko, zawsze zaglądam do Częstochowy. Nadal mam tu wielu przyjaciół i znajomych. Widzę zmiany, jak dynamika miasta nabiera rozpędu. Kiedyś smutno było tu przyjeżdżać, dziś widać dobry ferment. Częstochowa wychodzi na plus.
– Miałem z pięć lat, kiedy z rodzicami pojawiliśmy się w Częstochowie. Był może rok 1960, nie pamiętam dokładnie. Przyjechaliśmy spod Wałbrzycha, Sudety zamieniliśmy na Jasną Górę. Pamiętam tylko ogromne kałuże na ulicy i jak płakałem, że to takie brzydkie miejsce. Potem się to oczywiście zmieniło i dziś wszystkie najlepsze chwile utożsamiam z Częstochową. Tu wszędzie była muzyka.
– Razem z Beatlesami. Gdy tylko w 1963 r. wyskoczyli z pierwszą płytą. Wszyscy chłopcy przestali kopać piłkę i złapali za gitary. Z dnia na dzień każdy miał instrument i każdy zakładał zespół. Ja miałem siedem czy osiem lat i też mnie to wciągnęło. Chociaż okolice mojego domu, przy Jasnej Górze właśnie, były takim innym miastem. Rzadko wychylaliśmy się poza ten rejon.
Wcześniej chciałem być bokserem, bo mój brat boksował. W klubie Start, gdzie zaczynał Jerzy Kulej. Prasa pisała nawet, że jest następcą Kuleja. Sam mistrz przyjechał na walkę mojego brata, aby mu pogratulować. Bardzo to przeżywałem.
– Właśnie ci Beatlesi stanęli na drodze. Bez nich nie byłoby rewolucji, nawet relacje między ludźmi były inne. Byli katalizatorem zmian.
– Tak, gdy już wychodziliśmy poza nasz rejon, w tzw. miasto, to muzyka była widoczna. Tylko w centrum Częstochowy działały trzy czy cztery domy kultury, w których młodzi ludzie uczyli się grać, mieli instruktorów. W każdym zakładzie była świetlica, w której prowadzone były różne zajęcia artystyczne. W każdym niemal ośrodku działał zespół. W okolicach 1 maja na dużej scenie w Alejach organizowano przegląd tych grup. Przez trzy dni od południa do późnych godzin nocnych prezentowały swoją twórczość. Liczba zespołów była niesamowita. Najlepszy był ten Krzyśka Krzywańskiego – Dzieci Kwiaty. Krzywy już wtedy był legendą.
– Byliśmy popłuczynami naszych starszych kolegów czy rodzeństwa. Jak oni szli do szkoły albo pracy (bo już byli w takim wieku), my łapaliśmy ich instrumenty i po kryjomu wchodziliśmy w ich buty.
– Mój ojciec grał na trąbce i chciał, żebym ja też grał. Tylko że trąbka – w czasie elektrycznych gitar – wydawała mi się „wieśniackim” instrumentem. W ogóle nie chciałem na niej grać. Kilka razy startowałem do szkoły muzycznej na gitarę i nigdy nie chcieli mnie przyjąć. Chętnych było dużo, byli zdolniejsi ode mnie. Mogłem grać na kontrabasie, na którym też mi nie szło i po trzech miesiącach rzuciłem ten instrument. Potem miałem grać na klarnecie, ale wydawał mi się jeszcze bardziej „wieśniacki” od trąbki. W końcu powiedziałem: dobra, niech będzie ta trąbka. Dużo później mama opowiedziała mi, że jej dziadek grał na trąbce w pruskiej orkiestrze, a dziadek mojego ojca też na trąbce – w carskiej. Widać ta trąbka jest nam pisana. Musiało się tak stać. Choć dobrze, że nie znałem tej historii wcześniej, bo na przekór broniłbym się jeszcze bardziej.
Do rodzinnego dochodzi jeszcze aspekt czysto muzyczny. W latach 70. pojawił się rock symfoniczny. Taka muzyka poważna grana na niepoważnych instrumentach. Ja i inni koledzy, bo było nas dużo, zaczęliśmy rozglądać się za czymś, co by nas pociągało. I tak pojawił się jazz. A z jazzem oczywiście Miles Davis. On łączył świat, którego jeszcze nie znaliśmy, ze światem, z którego wyrośliśmy. Był naturalnym łącznikiem muzyki. Przyciągał tych, którym rock nie starczał, którzy szukali dalej.
– W mieście zawsze działało wielu zdolnych muzyków i malarzy. Nie znam innego miejsca, w którym na metr kwadratowy byłoby ich aż tylu. Naszym problemem było jednak to, że nie było tu radia czy telewizji, gdzie moglibyśmy się prezentować. Tak, żebyśmy mogli żyć z muzyki. Zawsze trzeba było wyjeżdżać. To naturalna kolej rzeczy w mieście takiej wielkości. Nie można mieć tu wszystkiego. Choć to, że mamy filharmonię, to już naprawdę coś. Nie zdarza się to często w takich miejscowościach. Mamy naprawdę dużo ośrodków kultury i to na dobrym poziomie. Cały czas widać ten potencjał, o którym mówiłem.
– Często spotykamy się na scenie. Choćby z Cyprianem Baszyńskim, Maxem Muchą, „młodymi” Pospieszalskimi – co jeden to zdolniejszy.
– Nie naciskałem na nie. Uważałem, że jeśli jest pasja i się w nich obudzi, to wtedy warto ją rozwijać. Nie wiem, czy miałem rację. Byłem jednak świadkiem, jak podczas koncertu – w przerwie między wejściami na scenę – muzycy filharmoniczni grali w warcaby. Wydało mi się to bardzo bolesne. Muzyka musi wypełniać całe życie. To musi być twórcze, a nie odtwórcze. Nie chciałem takiego losu dla moich córek. Wołałem, żeby miały dzieciństwo, w którym nie spędza się kilku godzin dziennie przy instrumencie. Lepiej, żeby miały swoje zajęcia, jeździły na rowerze. Może popełniłem błąd i świat stracił wielkie talenty muzyczne, ale nie chciałem być rodzicem zmuszającym dzieci do grania. Wolność wyboru jest ważna.
– Mam jeszcze kilka gotowych projektów. Materiał czeka, choćby ten zarejestrowany z Marcinem Świetlickim jako Czarne Ciasteczka. Z wydaniem czekam na jego krok, bo on też ma wiele projektów. Kilka miesięcy temu nagraliśmy też materiał z triem 100-nka ze Śląska. Czekamy na wydanie. Ostatnio – razem z m.in. Wojtkiem Waglewskim – graliśmy również koncert dla Tomka Stańki. Myślę, że byłoby dobrze nagrać z tego płytę. To ważna sprawa.
– Materiał jest nagrany. Zmarł realizator dźwięku Wojtek Przybylski, który brał w tym udział, i choćby przez wzgląd na niego powinniśmy to wydać. Jednak Tie Break to bardzo trudny zespół. Na scenie działa świetnie, potem organizacyjnie jest trudniej. Ale może dlatego, że tacy jesteśmy, od tylu lat to się kręci? I ciągle ktoś czeka?
– Takie zainteresowanie trzeba pielęgnować. Ostatnio dużo myślę o tym, co dzieje się w kraju. I stwierdzam, że jeżeli nie kształcimy ludzi i jest za mało kultury, to życie ma coraz gorszą jakość. Disco polo zaczyna dominować, czym jestem zszokowany, przerażony. Trzeba więc robić wszystko, żeby życie kulturalne ożywiać. I obok inwestycji w miejsca pracy, infrastrukturę trzeba też inwestować w dobre festiwale, przeglądy, koncerty. Również te skierowane do niszowego odbiorcy. Bez kultury chamiejemy.
Rozmawiała Zuzanna Suliga
Trębacz, kompozytor, producent muzyczny. Wychował się i przez lata mieszkał w Częstochowie. Od lat jest uznawany za jednego z najbardziej twórczych muzyków w kraju. Swoją trąbką nadał szlif najważniejszej ścieżce polskiego off jazzu lat 80. Był związany z takimi formacjami jak Free Cooperation, Young Power, Sfora, Woo Boo Doo, Universal Supersession. Współtworzył potęgę jazz-rockowego zespołu Tie Break, który w Polsce ma status niemal kultowego.
Jest również cenionym muzykiem sesyjnym, współpracował m.in. ze Stanisławem Soyką, Justyną Steczkowską, Raz Dwa Trzy, Anną Marią Jopek, Andrzejem Smolikiem, Masala Sound Systemem, Tymański Yass Ensamble, Pogodno, Voo Voo, Nickiem Cave’em. Nagrywa też muzykę filmową i teatralną. Prowadzi dwa autorskie projekty Graal i YeShe.
Zakończy pierwszą edycję święta Szlaku Orlich Gniazd (więcej o święcie TUTAJ ) w sobotę 22 września. Drugi z finałowych koncertów odbędzie się w tym samym czasie w Ogrodzieńcu.
Impreza na olsztyńskim rynku rozpocznie się o godz. 19 recitalem Moniki Borzym, wokalistki jazzowej nazywanej „polskim muzycznym towarem eksportowym” w najlepszym wydaniu. Jej występ nosi tytuł „Radioheadycznie”, został bowiem oparty na utworach zespołu Radiohead w nowych aranżacjach Nikoli Kołodziejczyka. W szerokim instrumentarium wykorzystał on m.in. waltornię, klarnet basowy, violę da gamba, kalimbę.
Z kolei o godz. 20.30 wystąpi Follow The Rabbit Orchestra z projektem „Songs of protest”. Orkiestra kierowana przez Olę Rzepkę przedstawi program złożony z piosenek zaangażowanych, manifestów, protest songów. Obok Rzepki wystąpią Gaba Kulka (wokal), Natalia Pikuła (wokal), Marsija Loco (wokal), Tomasz Leś (gitara), Adam Stodolski (bas), Przemek Borowiecki (perkusja), Antoni „Ziut” Gralak (trąbka), Klaudiusz Kłosek (trąbka), Bronek Duży (puzon), Darek Sprawka (puzon) i Alek Korecki (saksofon, flet).
Wstęp na całość jest wolny.
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze